Świadectwa   
Więc, czym jest dla mnie wiara?
Dodano dnia 10.10.2022 22:02
„Pustka jest siostrą łatwizny i wygody, która zabija w człowieku ducha..."
COTUA, 2017

                Aby w pełni opisać czym jest dla mnie wiara, co mi ona daje, kim jest dla mnie Bóg, jak wpływa i jak zmienia moje życie, trzeba cofnąć się kilkanaście lat wstecz. Dodam, że nie łatwo mi będzie z perspektywy dnia dzisiejszego mówić o sobie z dawnych lat, ale jest to konieczne, aby moja opowieść nie stała się jedynie ładnymi hasłami pokroju „jak to Bóg jest dobry" itp.
                Aby zachować kolejność rzeczy i zdarzeń cofnę się do okresu dorastania, około 20 lat wstecz...
                Mam 17 lat, połowa technikum za mną. W głowie pojawiają się pierwsze plany na przyszłość. Jest to dla mnie czas wyborów życiowych. Czas, kiedy ja, niedojrzały emocjonalnie młody człowiek, pozbawiony, a raczej nie nauczony wiary w siebie, błądzi. Jest to czas, gdzie pojawiają się pytania, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Nie potrafię też pytać. Dodam, aby uzupełnić opis, że pochodzę z domu, gdzie wiara była praktykowana, nie brakowało także niczego pod kątem materialnym. Miałem wszystko, czego siedemnastolatek mógł potrzebować. Boga na tamten czas postrzegałem jako „starszego Pana", który gdzieś tam jest, gdzieś tam z boku patrzy, spisuje moje uczynki, rozlicza. Dobre nagradza, złe karze. W sumie akceptowałem taki stan rzeczy. Pierwszą Komunię oraz Bierzmowania przyjąłem, bo kazali, bo wszyscy szli. Na tamten czas nie rozumiałem, co mi one dają i po co są. Bardziej obchodziła mnie sfera finansowa i materialna tych „imprez" niż duchowa. Pamiętam z tego okresu taki bunt, niechęć do chodzenia do kościoła. Często odbywało się to pod przymusem i na zasadzie odpytywania tego, co ksiądz mówił. Bywało, że na pytanie: „Co było w kościele?", z mojej strony padała nerwowa odpowiedź: „Ksiądz i dwie zakonnice!". Z perspektywy czasu wiem, że niezrozumiały bunt może przerodzić się z biegiem lat w chorą obojętność, która jest według mnie, najgorszym stanem dla duszy człowieka...
              Czas mijał powoli, poznałem nowe towarzystwo. Imprezy, dziewczyny, alkohol, papierosy, bywały, od czasu do czasu, także lekkie narkotyki. Moje życie wskoczyło w taką niedojrzałą, wymuszoną dorosłość. Pojawiła się też pasja, która z biegiem lat, bardzo głęboko weszła w moje życie, w moją codzienność. Był to heavy metal. Bardzo dużo słuchałem, tłumaczyłem teksty, uczyłem się grać w tym czasie na gitarze. Stylem ubierania naśladowałem subkulturę metalową. Dzięki temu w towarzystwie stałem się kimś ważnym, przynajmniej tak mi się wydawało. Koledzy zaczęli liczyć się z moim zdaniem. To mnie napędzało do rozwijania swojej pasji. Dodam, że cały czas, wszystko co robiłem w tamtym okresie było „podlewane" lub napędzane alkoholem. Każde spotkanie, koncert, randka, mój wolny czas łączył się z piciem alkoholu, głównie piwa. Gdy brakowało pieniędzy, a z czasem dosyć często brakowało, zaczęły pojawiać się tanie nalewki i wina. Tak skończyłem technikum, poszedłem na studia. Zmieniłem towarzystwo, pasja do ciężkiej muzyki powoli stygła. Jedynie, co mi zostało z okresu dorastania to alkohol. Teraz towarzyszył mi już każdego dnia. Stał się regulatorem mojego nastroju. Piłem, gdy mi było źle, piłem, gdy odnosiłem sukces. Piłem, kiedy było nudno, kiedy się uczyłem itd. Alkohol stał się moim Bogiem. Moją tragedią tamtego okresu, której nie potrafiłem na tamten czas dostrzec, był fakt, że mimo codziennego picia, nie ponosiłem konsekwencji nadużywania alkoholu. Paradoksalnie, wręcz przeciwnie, w tym okresie ukończyłem studia z dyplomem inżyniera mechaniki i budowy maszyn, ożeniłem się, wyprowadziłem na swoje, dobrze zarabiałem, zawodowo się rozwijałem, nie miałem problemu z pracą. Uważałem wręcz, że to właśnie alkohol mnie napędza. W czasie tej drogi, która trwała 15 lat, pijąc pompowałem swoje ego, a zarazem wypychałem jakąkolwiek potrzebę Boga i wiary. Liczyło się tylko picie, zarabianie, jakaś obłuda niezaspokojonego prestiżu oraz ogólny bezsens i pustka, którą najlepiej zalewało mi się litrami alkoholu. Bóg przestał istnieć, był niepotrzebny. Chyba najgorsze w tym wszystkim stało się to, że zrobiłem się obojętny. Dobro czy zło, bez różnicy. Ja wiedziałem, jak ma być. Ja już miałem swój świat. Świat, gdzie wszystko co ludzkie, tonęło w morzu alkoholu, gdzie każda iskra, refleksja była gaszona obojętnością i pustką.
                 W wieku 32 lat, przez moje uzależnienie stałem się osobą nie do życia. Wskutek czego odeszła ode mnie żona wraz z małą córeczką - miały zwyczajnie dosyć. Dziś to potrafię zrozumieć. Zdecydowałem się wtedy na leczenie w zamkniętym zakładzie dla osób uzależnionych (COTUA), ale nie dla ratowania swojego życia. Ja chciałem w swojej pysze pokazać żonie, pokazać całemu światu, pokazać troszkę również sobie, że ja nie mam problemu, że nad wszystkim panuję. Napisałem „troszkę również sobie", bo gdzieś w podświadomości widziałem już swój upadek, wiedziałem, że alkohol, który na początku był lekarstwem na wszystko i dawał ulgę, zaczął zabierać mi wszystko. Zaczął od godności, poczucia wartości... Skończył na rodzinie, potrzebie Boga... Potrzebie wiary...
                 Mój upadek, jak i każdej osoby uzależnionej od alkoholu, polegał na tym, że wypijając choć najmniejszą ilość alkoholu, nie potrafiłem już przestać. Musiałem się dopić, zgnoić... Zapomnieć... Wszystko traciło sens i wartość. Każda świętość była łamana, aby tylko dostać i napić się alkoholu. Bywało, że piłem np. nocą na cmentarzach, spacerując między grobami. Tam miałem spokój od policji. Człowiek w ciągłym stanie upojenia alkoholowego tarci ducha, traci swoją godność i rdzeń człowieczeństwa. Okrutne jest to, że w końcowym etapie alkoholizmu, którym jest picie destrukcyjne, człowiek pijący ma świadomość swojego upadku. Ale nie umie się sam podnieść. Przynajmniej ja nie umiałem. Widziałem, jak zabijam siebie, niszczę miłość, rodzinę - ale nie umiałem przestać. Jest to pewien rodzaj obsesji, która prowadzi do nienawiści samego siebie, za to co się robi. Obojętność na dobro i zło zmieniało się w nienawiść. W głębi poranionej duszy, pojawiały się pytania typu: dlaczego Bóg na to pozwala? To zrodziło zadrę ku Bogu, którą szybko wypełniła pustka.
                Chcąc żyć, przestałem pić. Było ciężko. Duża tu zasługa psychologów oraz innych osób uzależnionych pragnących również nie pić, z którymi zacząłem się spotykać, w których miałem wsparcie i zrozumienie. I tak nie piłem, pracowałem nad sobą, nad swoją trzeźwością, poznawałem siebie. Wszystko zaczynało się układać. Rodzina jest, dom jest, praca jest, pieniądze są. No, można powiedzieć - sukces, ale pod maską pozoru. Ponieważ w środku, mogę powiedzieć śmiało, w mojej w duszy, nadal czułem pustkę. Podobną do tej, która była, jak miałem 17 lat, kiedy szukałem sensu życia. W sercu pustka... To bardzo smutne, kiedy wychodzisz na prostą z nałogu, kiedy powinno zacząć się układać, tak naprawdę błędne koło się zamyka. Powracają myśli o piciu, tylko teraz napędzane tą świadomością bezsensowności życia. Tak ja dziś nazywam brak Boga - jest to pustka. Cały świat może Cię kochać - ale Ty już nie umiesz tego zobaczyć. Brak Boga... Piekło na ziemi. Chcesz wtedy zapomnieć, nie istnieć. Już nic się nie liczy i nic nie ma sensu. Dla człowieka ze świadomością swej duszy to największe cierpienie. A co gorsza, napiętnowane skazą beznadziejności, kłamstwem - że jestem niepotrzebny, nieważny...
                 Kilka lat abstynencji, pomogło mi tę myśl zabliźnić, przynajmniej do stanu, gdzie na słowo „Bóg", nie reagowałem agresją. Trzeźwość wymusiła na mnie jedną, chyba przełomową rzecz. Aby zachować abstynencję musiałem zmienić towarzystwo. Dla osób pijących stałem się nieatrakcyjny, przestałem być zapraszany, odwiedzany. Aby zachować abstynencję, tak jak wspomniałem powyżej, zacząłem spotykać się z osobami niepijącymi, pracującymi nad sobą i swoją trzeźwością, a pośród nich pojawiały się osoby, które otwarcie deklarowały swoją „wiarę". Nic dziwnego nie byłoby w tych osobach oprócz tego, że czułem od nich spokój. Takie autentyczne, nie wymuszone i nieoszukane szczęście, pogodę ducha, radość z życia. Te osoby miały to wszystko, czego mi brakowało całe życie. Moje niedowierzanie było ogromne, choć wewnętrznie oskarżałem te osoby o to, że grają przede mną. Tak naprawdę zazdrościłem im tej radości. Pojawiła się ciekawość połączona z odrobiną gotowości. Ziarno zostało zasiane.
                 Któregoś dnia, na spotkaniu Anonimowych Alkoholików zostałem poproszony, na koniec spotkania, o przeczytanie tekstu „Ślady na piasku..." Pozwolę sobie przytoczyć ową refleksję...
                 ...We śnie szedłem brzegiem morza z Panem oglądając na ekranie nieba całą przeszłość mego życia. Po każdym z minionych dni zostawały na piasku dwa ślady mój i Pana. Czasem jednak widziałem tylko jeden ślad odciśnięty w najcięższych dniach mego życia. I rzekłem: "Panie postanowiłem iść zawsze z Tobą przyrzekłeś być zawsze ze mną; czemu zatem zostawiłeś mnie samego wtedy, gdy mi było tak ciężko?" Odrzekł Pan: "Wiesz synu, że Cię kocham i nigdy Cię nie opuściłem. W te dni, gdy widziałeś tylko jeden ślad ja niosłem Ciebie na moich ramionach."
                   W jednej chwili, coś we mnie pękło. Poczułem się ważny, poczułem miłość. Poczułem, że to wszystko ma sens. Przeszła mnie myśl, że mój alkoholizm, moja pustka, to nie kara, ale droga do poznania. Droga ku lepszemu. Przeszła mnie myśl, że doświadczając upadku, otworzyłem oczy na prawdę. Wtedy po raz pierwszy spojrzałem na Boga, nie w wizji staruszka, którą pielęgnowałem ponad 20 lat, ale spojrzałem na Boga pod kątem przyjaciela, który zawsze był przy mnie, a nie pomagał, bo ja sam nie dawałem sobie pomóc. Tego dnia po raz pierwszy, szczerze i uczciwie chciałem Boga... Czułem jego miłość, akceptację, opiekę. Zacząłem czuć, że ta pustka, która towarzyszyła mi przez te wszystkie lata mojego życia, w niezwykły sposób wypełnia się czymś doskonałym. Czymś, czego nie rozumiałem, a zarazem było mi to takie bliskie. Zrozumiałem, że ta doskonałość, była dostępna zawsze, była wręcz na wyciągnięcie ręki - tylko ja nie chciałem tej ręki wyciągnąć.
               Doświadczenie tej doskonałości zaowocowało refleksją nad moim życiem. Potrzeba Boga, już tego w nowej postaci, Boga opiekuna, przyjaciela otwierała mi oczy. Konsekwencją tego była decyzja o spowiedzi generalnej, spowiedź z ostatnich 25 lat - tyle wyznaczył ksiądz, który mnie do niej przygotowywał. Skrupulatny rachunek sumienia, który robiłem pisemnie trzy tygodnie, uświadomił mi, jak głęboko tkwiłem w grzechu.
I sama spowiedź, ponad dwie godziny wyznawania grzechów...
 
                 Pogodzenie się z samym sobą, pogodzenie się z Panem Bogiem otworzyło mi drogę, gdzie wszystkie ówczesne przeszkody w praktykowaniu mojej rosnącej już wtedy wiary, zostały zamienione z niechęci na coś odwrotnego. Na potrzebę uczestnictwa, poznawania oraz ofiarowywania się każdego dnia Panu Bogu. Jezus daje mi dziś siłę, dzięki której, między innymi, nie czuję lęku przed alkoholem. Jest to dla mnie osobiście mały cud. Wiem, że alkoholizm będzie już ze mną do końca życia, że abstynencja, stan fizycznej trzeźwości to jedynie zatrzymanie choroby. Nie da się jej cofnąć ani usunąć. Będąc bez wiary, największym moim pragnieniem było - wytrzeźwieć, nauczyć się pić kontrolowanie, bez konsekwencji. Dziś jest inaczej. Pan Bóg dał mi łaskę zaakceptowania siebie, swoich ograniczeń. Pokazał mi coś o wiele głębszego - swoją miłość. Dał mi drogowskaz, bym dbał o siebie. Wiara bez uczynków jest martwa. Powierzyłem się Bogu, powierzyłem swoją chorobę alkoholową. Przystąpiłem do krucjaty Wyzwolenia Człowieka, deklarując świadomie abstynencję do końca swojego życia.
                Minęło trochę czasu. Dziś pisząc to świadectwo mam 37 lat. Zrobiłem roszady w mojej piramidzie wartości. Postawiłem Pana Boga na pierwszym miejscu, na drugim jest moja kochana żona, która mnie nie zostawiła, trwała ze mną. Dała mi wielki dowód swojej miłości i oddania. Na trzecim są moje szkraby, moje dwie córki. Moja duma. Na czwartym są rodzice, siostra i teściowie. Moja najbliższa rodzina. Dopiero na piątym miejscu postawiłem samego siebie, z moim ambicjami, wadami i zaletami, zainteresowaniami oraz ograniczeniami. Pieniądze, materializm, alkoholizm, prestiż zdegradowałem do niższej ligi. Tak skonstruowany kręgosłup trzyma mnie dziś mocno w pionie. Nie ma w nim miejsca na pustkę. Pan Bóg wypełnia mnie całego - każdą relację i cały mój zapał swoją łaską, swoją miłością, prawdą o sobie...
                 Więc, czym jest dla mnie wiara?
                 Odpowiedź jest prosta. Wiara jest dla mnie pomostem między mną, moją duszą a tą doskonałością, której doświadczyłem. Jest nawigacją na szlaku mojej trzeźwości, mojej drogi poznawania Boga. Jest drogowskazem. Tak jak kiedyś złudnie alkohol napędzał moje życie - dziś wiara jest tym paliwem. I to o wiele tańszym, he he. Wiara pozwoliła mi na nowo odkryć w sobie wartości, które pijąc, powoli zatracałem. Przyjaźń, miłość, bezinteresowność, poświęcenie. Dziś dzięki sile wiary, uczę się tego na nowo. Uczę się i chcę być pomocny dla drugiego człowieka, który jest jeszcze w sidłach alkoholu. Przepisem jest tu nie walka, a kapitulacja. Jedynie drogą wiary, ale już nie tej w samego siebie, ale wiary w miłość Boga - jest to osiągalne.
PS
Bóg był przy mnie zawsze. Tylko ja nie umiałem go zobaczyć. Przykład?
Proszę...
Na zdjęciu obrazek „Jezu, ufam Tobie", który znalazłem pierwszego dnia, w szufladzie szafki, po zakwaterowaniu się w pokoju na zamkniętym oddziale odwykowym dla osób uzależnionych od alkoholu... Schowałem go wtedy do portfela. Był ze mną przez całą moją drogę ku trzeźwości, choć szybko zapomniałem o nim. Pamięć wróciła owego dnia, po przeczytaniu tekstu „Ślady na piasku".
Jest ze mną po dzisiejszy dzień.
Rafał...
 
Otwierany 223 razy Autor: Rafał
Ocena   
  Zarejestruj / zaloguj się, aby oceniać
Komentarze   
Do tej pory nikt nie komentował
Twój komentarz   


Logowanie
Login
Hasło
Zakładanie konta
Wyróżnione teksty
Galeria naszego kościoła