Misje - listy z dalekiego świata   
Wracajcie do Karagandy
Dodano dnia 28.04.2010 11:42
Zostawić wszystko, co do tej pory budowało się latami, wyjechać na drugi koniec świata i zacząć tam życie od nowa, by opowiadać ludziom o tym, jak Bóg jest dobry. Czy są małżeństwa gotowe zrobić taki krok?


- Wstań! - usłyszałem jakiś wewnętrzny głos i pełen strachu podniosłem się z miejsca - wspomina spotkanie wspólnoty neokatechumenalnej sprzed 15 lat Andrzej Jurczyk. - A za chwilę wstałam ja - dodaje cicho żona Lidia. - Małżeństwo musi trwać w jedności. Od tej pory zmieniło się całe ich życie. Zaczęły się długie przygotowania. Sprawy urzędowe, podania, wyjazdy.


Rozesłanie misyjne rodzin odbywało się w Rzymie. - Dowiedzieliśmy się wtedy, że miejscem, gdzie pojedziemy, będzie Kazachstan. Tylko jak powiedzieć o tym dzieciom? - mówi Andrzej. - Całą drogę to planowaliśmy! - Śmieje się Lidia.


Nie zdążyli jednak wejść do domu, kiedy podbiegła do nich najstarsza 10-letnia córka i z uśmiechem zapytała: to dokąd jedziemy?


KONIEC ŚWIATA

On - inżynier na kolei, ona - gospodyni domowa. Zawsze marzyli o dużej rodzinie i przeżyciu wielkiej przygody. Rozpoczęła się jednak w najbardziej nieprzewidywalnym momencie ich małżeństwa.


- Kryzys w naszej rodzinie trwał już wtedy od dłuższego czasu - wspomina Lidia. - Ja byłam tą, która chciała odejść. Już nie widziałam szansy bycia razem, miałam inną wizję. Moment kiedy wstałam, to była dla mnie interwencja Boga, aby ratować nasze małżeństwo i rodzinę. Od tamtej pory to Bóg prowadzi naszą historię.


Wyjechali 14 lat temu z szóstką dzieci, pozostała piątka przyszła na świat już na misji. Rodzina prawie umierała ze strachu, znajomi byli w szoku. - Ale my wiedzieliśmy jedno: że Pan Bóg interweniuje, aby nas ratować z grzechu - tłumaczy Lidia. - Dzisiaj widzę, że nasze dzieci wcale na tym nie straciły, a wręcz przeciwnie. Szybko polubiły swoją drugą ojczyznę. Ale rodzice nie pozwalają im zapomnieć o Polsce, a przede wszystkim o języku. - Mamy jeszcze dwoje maluchów na odchowanie, potem Piotruś, który zaczął już drugą klasę, starsze dzieci to już 4 klasa, 6, 8 i 9 i oni już są w miarę samodzielni. No i nasi studenci - wylicza dumna mama. - Ja nie mam stałej pracy, ale zajmuję się wszystkim, co wpadnie w ręce. Od tego czasu nauczyłem się już wielu fachów, bo to jedyna możliwość, żeby zarobić, żona musi zajmować się domem - mówi Andrzej Jurczyk.


Na początku było ciężko, ale wkrótce zauważyli, że ich problemy są niczym w porównaniu z tym, co przeżywają rdzenni mieszkańcy. Mówią, że wiele razy doświadczali namacalnej opieki Pana Boga i cieszą się, że ich dzieci w tym uczestniczyły. - Bywały trudne sytuacje, ale mówiliśmy różaniec i sytuacja się rozwiązywała. Nie mieliśmy pieniędzy, ktoś coś podesłał, wpłacił na konto - dodaje Andrzej. Był czas, że dwóch synów studiowało. Jako obcokrajowcy nie mieli prawa do bezpłatnych studiów. Pieniądze nie znajdowały się od razu, jednak stopniowo z semestru na semestr.


- Pewnego razu nie było już z czego zapłacić. Został ostatni dzień, a potem nasz młodszy syn zostałby wyrzucony za studiów - opowiada Lidia - i właśnie wtedy na naszym koncie znalazła się dokładnie potrzebna kwota. My nawet nie wiemy, kto nam pomaga, bo są to ofiary z całego świata, najczęściej anonimowe, ale pojawiają się właśnie wtedy, kiedy jest już naprawdę ciężko. Nie wiem, jak długo będziemy mogli tam mieszkać, ale w Polsce praktycznie nie istniejemy. Nie jesteśmy ubezpieczeni, nie płacimy składek emerytalnych.


- Nawet nie przypuszczałem, że my tu będziemy 14 lat! - wyznaje Andrzej. - Każdego roku jest to samo, zawsze zastanawiamy się, czy nie wrócić do Polski. Ale wciąż zostajemy. Teraz nasz 19-letni syn zapragnął tu zostać na stałe. Z tamtejszym świadectwem dostał się na politechnikę. Czy sobie poradzi, zobaczymy. Problemy mamy jak wszyscy, tylko czasem trochę "liczniejsze" - śmieje się Andrzej. - Bo dla takiej rodziny same warzywa to są dwie torby. Biegało się więc na bazar z plecakiem 20 minut na drugi koniec osiedla. Teraz na szczęście mamy samochód. Podjeżdżam pod market, wrzucam do wózka i jest tylko pytanie: na ile możemy sobie pozwolić.


RODZINA DLA RODZINY

Charyzmat Misji Rodzin zrodził się na Drodze Neokatechumenalnej - tłumaczy Andrzej Jurczyk. - Doświadczamy cudów i dzielimy się tym z innymi ludźmi. Ci, którzy uwierzą, też zaczynają doświadczać cudów w swoim życiu, co im potwierdza, że Pan Bóg istnieje. I wtedy usuwamy się na bok, a oni zaczynają odnajdywać swoją relację z Bogiem.


Pracy jest dużo. - Ciągle trzeba się nawracać, wzbudzać wiarę, rozmawiać z tymi, którzy tego potrzebują. Raz w roku robimy dwumiesięczny cykl katechez dla ludzi spoza Kościoła. Tam mogą przyjść wszyscy. Na co dzień spotykamy się w domu parafialnym przy kościele. W naszej parafii są 3 wspólnoty, każda po około 30 osób. W drugiej parafii są dwie. W całym Kazachstanie są 3 miasta, gdzie jest Droga -tam gdzie dotarli nasi ochotnicy w ramach Misji Rodzin.


"Niech rodziny ewangelizują rodziny!" - powiedział Jan Paweł II w 1991 r. - I niewiadomo skąd, ale ludzie się znajdują nawet w takich konsumpcyjnych czasach, jakie teraz mamy - ocenia Andrzej Jurczyk.


Pierwsi zostali wysłani przez Jana Pawła II w zdechrystianizowane tereny 15 stycznia 1986 r. Na początku do Hamburga, Strasburga i Oulu w Finlandii, W grudniu 1986 r. wyjechało kolejnych 48 rodzin z 203 dziećmi.


- My dołączyliśmy do nich w 1994 r. Wówczas krzyże misyjne z rąk Jana Pawia II otrzymało ponad 200 rodzin, które obecnie pracują na wszystkich kontynentach - dodaje Lidia Jurczyk.


- Wiele jednak nie wytrzymuje, czy to ze względu na stan zdrowia, trudności w asymilacji czy kłopoty finansowe. W innych miejscach nie pozwalają na to władze państwowe.


A efekty? Andrzej Jurczyk opowiada kolejne historie, wręcz wydaje się, że "małe cuda" w Kazachstanie nie mają końca. - Niedaleko nas mieszkał pewien mikrochirurg z żoną, syn polskich przesiedleńców. Mówili na niego Franc. Kiedy tam przyjechaliśmy, mieli 3 troje dzieci i złożone podanie o wizę do Polski. No, bo jaką oni mieli perspektywę w Kazachstanie? A tu przyjechały dwie rodziny, nasza z szóstką dzieci i włoska z piątką. Niepewnie, ale Franc z żoną weszli do naszej wspólnoty. Na początku patrzyli na nas jak na cudzoziemców. Dopiero po wielu latach przyznał mi się do czegoś: zastanawialiśmy się, kiedy stąd zwiejecie. Tak jak wszyscy do tej pory. Ale minął rok, wrócili z wakacji, minął drugi. Albo wariaci, albo im za to płacą! - szczery śmiech przerywa opowieść. - To był dla niego szok, kiedy usłyszał, że może Pan Bóg ma i dla niego plan właśnie tutaj, że szczęście nie płynie z pieniędzy, bo przecież my przyjechaliśmy do nich i wciąż jesteśmy szczęśliwi. Po jakimś czasie wycofał papiery na wyjazd i został w Kazachstanie. Dziś mają siedmioro dzieci, on wciąż pracuje jako lekarz. Niejednemu uratował już życie. A co by było, gdyby wyjechał?


WAKACJE W POLSCE

Co roku rodzina Jurczuków pakuje walizki, zabiera najmłodsze dzieci i jedzie do Polski na wakacje. Starsi zostają, bo mają pracę, studia i życie, które być może spędzą w Karagandzie. Po czterech dobach w pociągu zmęczenie staje się nie do zniesienia. Spokój przychodzi wraz z przekroczeniem polskiej granicy. Po przyjeździe do rodzinnego Gdańska czuje się tylko szczęście. Przez pierwsze dni przeżywają powitania z rodziną i przyjaciółmi, potem wizyty w urzędach, przedłużenie wizy. W niedziele jeżdżą po okolicznych kościołach, opowiadając o życiu "tam" i zbierając datki na swoją małą misję. - Przyjechaliśmy z Kazachstanu, ponad 5000 km stąd - zaczynają wspólną opowieść podczas niedzielnej Mszy św. - Niektórzy mówią, że Karaganda to już koniec świata, że tam już nawet ptaki zawracają - żartuje żona. Ludzie siedzą w ławkach zasłuchani, niektórzy z niedowierzaniem kręcą głowami. To, co u nas wydaje się oczywiste, tam wcale już takie nie jest. - Kiedy jest się bliżej Polski, bliżej Europy, to jedność z Kościołem jest większa - opowiada Andrzej Jurczyk. - Dla niektórych jest to szaleństwo. Dlaczego nie wyjadą tam księża - pytają nas - albo misjonarze? Jadą, jak najbardziej, ale tam są potrzebni ludzie, którzy dają przykład życiem z takimi samymi problemami, jakie mają miejscowi. Kiedyś do Karagandy przyjechało kilku misjonarzy. Zorganizowali rekolekcje, zostawiali program i po tygodniu wyjechali. Po miesiącu cała wspólnota się rozpadała. My chcemy gromadzić ludzi wokół siebie. Jeśli nie będzie tam stałej formacji, to wszystko umrze.


Kilka lat temu, kiedy zbieraliśmy się już do wyjazdu na wakacje, przyszła do mnie nasza znajoma, poganka - wspomina Lidia Jurczyk - "Wrócisz?" - pyta mnie - Chyba wrócimy - odpowiadam. - "Na twoim miejscu bym nie wracała... Ale wróć...".

 

Otwierany 3533 razy Źródło: Idziemy Autor: Marta Troszczyńska


Logowanie
Login
Hasło
Zakładanie konta
Wyróżnione teksty
Galeria naszego kościoła