Świadectwa   
Depresja katolika
Dodano dnia 25.01.2022 08:56


Depresja jest cierpieniem, które mnie przerasta. Czasem myślę, że zostałem nią dotknięty, abym zbliżył się do Boga - oto świadectwo katolika, dla którego depresja stała się drogą do Boga.

 

Na depresję zachorowałem podczas studiów. Przedtem byłem bardzo aktywny, nawet nadaktywny. Dzień miałem wypełniony od rana do wieczora. Nagle zacząłem mieć trudności ze skupieniem, czułem się zmęczony, rano nie mogłem wstać z łóżka. Kilka razy czytałem ten sam akapit i nic nie rozumiałem. Zawsze byłem przekonany, że mam bardzo silną wolę, próbowałem więc zmusić się do normalnego funkcjonowania. Momentem przełomowym była sytuacja, gdy wieczorem wyszedłem biegać i po kilkunastu metrach stanąłem.

 

Diagnoza: depresja dwubiegunowa

Nie mogłem zrobić kroku. Wróciłem do domu i skulony położyłem się na łóżku. Wola została złamana, energia zniknęła. Uznałem, że moje życie nie ma sensu, dręczyło mnie poczucie winy.

 

Z nikim o tym nie rozmawiałem, było mi wstyd. Poddałem się. Któregoś ranka połknąłem dużą ilość jakiegoś lekarstwa. Straciłem przytomność. Obudziłem się w szpitalu, gdzie miałem płukanie żołądka. Rodzice byli w szoku. Syn, z którego byli dumni, zrobił tak straszliwą rzecz. Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, na oddział zamknięty. Stamtąd zapamiętałem jedno wydarzenie. Któregoś razu zawieźli kilku z nas karetką do przychodni na pobranie krwi, bo w szpitalu nie było laboratorium. Po badaniu okazało się, że karetka musiała gdzieś pojechać, więc wróciliśmy do szpitala pieszo. W godzinach szczytu, wśród ludzi, szliśmy przez miasto w piżamach. W normalnych warunkach byłoby to dla mnie upokarzające. Wtedy było mi wszystko jedno, nie czułem wstydu, uważałem, że godność odebrałem sobie wcześniej.

 

Po dwóch tygodniach poprosiłem rodziców, aby mnie stamtąd zabrali. Siedziałem w domu. Po jakimś czasie poszedłem do kościoła. Wyspowiadałem się. Ksiądz mówił o miłosierdziu i udzielił rozgrzeszenia. W momencie spowiedzi żałowałem tego, co zrobiłem, miałem świadomość ciężkiego grzechu. Jednak podejrzewam, że gdybym jeszcze raz znalazł się w takiej sytuacji, zrobiłbym to samo. Po prostu byłem w innym stanie psychicznym. Później przeczytałem w katechizmie, że ciężkie zaburzenia psychiczne mogą zmniejszyć odpowiedzialność samobójcy. Nie rozgrzeszam się, zostawiam to Bogu, czekam na Jego osąd po śmierci.

 

Dość szybko wróciłem do zdrowia. Po kilku miesiącach zdałem na inny kierunek studiów. Czułem się świetnie. Energia wróciła, a nawet miałem jej więcej niż kiedykolwiek przedtem. Bardzo dobrze szło mi na uczelni, wraz z kolegami założyłem podziemną drukarnię (to był okres stanu wojennego), intensywnie spotykałem się z ludźmi, kierowałem obozami wakacyjnymi dla młodzieży organizowanymi przy parafii. To trwało kilka miesięcy i znów przyszedł dołek. Tym razem znajoma skierowała mnie do swojego lekarza. Po raz pierwszy ktoś wytłumaczył mi, co się ze mną dzieje. Przekonywał, że to nie jest moja wina, że depresja to choroba. Zdiagnozował, że cierpię na depresję dwubiegunową (ChAD), która objawia się na przemian stanami ciężkiej depresji i manii, czyli nadmiernej aktywności. Zacząłem przyjmować sole litu, lek, który wyrównuje nastrój. Zadziałał, ostrych stanów nie było, manii też, ale stan pewnego smutku towarzyszył mi nieustannie. Lit brałem ponad 20 lat, z czasem zacząłem chorować na tarczycę, to był uboczny skutek przyjmowania leku. Musiałem go zmienić. Teraz biorę lamotryginę. Znalazłem pracę, skończyłem studia. Poznałem żonę. Na drugiej randce powiedziałem jej o chorobie. Zaakceptowała to. Urodziły się dzieci.

 

W miarę normalne życie trwało kilka lat, potem choroba wróciła, a właściwie jej stan depresji, bo manii, poza kilkoma epizodami na początku, więcej nie miałem. Zaczęły pojawiać się momenty bardzo złego nastroju. Z czasem było coraz gorzej. Rano nie mogłem wstać z łóżka. Dzwonił budzik, a ja go wyłączałem i zastygałem skulony w bezruchu, jakbym chciał zniknąć, nie istnieć. Wiedziałem jednak, że muszę się zmobilizować, bo mam rodzinę na utrzymaniu, że nasza egzystencja opiera się na mnie.

 

Modlitwa ratunkowa

Zacząłem się modlić. Gdy budziłem się, odmawiałem „Ojcze nasz", wiele razy. Do skutku, to znaczy do momentu, gdy byłem w stanie się ruszyć i wyjść z łóżka. W drodze do pracy też się modliłem. Gdy zbliżałem się do biura - jeszcze intensywniej. To nie była świadoma, głęboka modlitwa, jakiś szczególny kontakt z Bogiem. Raczej wołanie człowieka w rozpaczy, który chwyta się Boga w momencie, gdy tonie. Jakiś inny punkt odniesienia, który pozwala odwrócić uwagę od swojego stanu, inna rzeczywistość. Aby się nie rozsypać, musiałem cały czas odmawiać w duchu modlitwy, szczególnie gdy byłem w pracy i kontaktowałem się z innymi. To było bezmyślne powtarzania „Ojcze nasz" czy „Zdrowaś Maryjo". Pomagało. Nie od razu, nie na długo, nie popadałem w świetny nastrój, nawet nie w normalny. Nieustanne zwracanie się do Boga pozwalało mi przetrwać.

 

W stanie depresji straszliwy smutek, dojmujący brak nadziei, panuje cały czas. Trzeba próbować go przerwać, aby móc wykonać najprostsze czynności. Abym mógł to zrobić, muszę prosić Boga o pomoc. Mechanicznie, bezmyślnie, ale to staje się jedynym ratunkiem. Bóg pomaga. Nie w jakiś spektakularny sposób, nie zjawia się jak w objawieniach, raczej mam poczucie, że trzyma mnie, gdy jestem nad przepaścią. Ale wygrzebać się na grań muszę już sam. Trudno opisywać to jako życie duchowe. Podobno panuje zasada, że ludzie z zaburzeniami psychicznymi nie powinni prowadzić życia duchowego, dopóki nie wyzdrowieją. Jeśli tak jest, to chorzy na depresję nigdy nie prowadziliby życia duchowego, to byłoby kolejne piętno tej choroby.

 

Kurczowe łapanie Boga modlitwą w czasie ostrych stanów zaczęło pozostawać, gdy wracałem do normalności, gdy depresja odpuszczała. Jeśli Bóg jest przy mnie, gdy jestem chory, to dlaczego nie ma być przy mnie cały czas. W życiu mam różne problemy, trudności, sprawy do rozwiązania. Wobec niektórych nie wiem, jak się zachować, jaką podjąć decyzję, nie mogę sobie z nimi poradzić. Proszę Boga, aby je rozwiązał, odmawiam Różaniec, Koronkę do Miłosierdzia Bożego i czekam. Trzeba być cierpliwym. Doświadczyłem, że Bóg zawsze zsyła rozwiązanie. Skąd wiem, że to On? Bo jest ono zaskakujące, zupełnie inne niż to, które rozważałem. Kiedyś prezes drastycznie zmniejszył mi pensję, aż o 30 proc. To był duży problem, bo załamał się nasz budżet rodzinny. Na inną pracę nie było szans. Odmawiałem Koronkę do Miłosierdzia i prosiłem Boga o pomoc. W pewnym momencie bardzo silnie doświadczyłem wewnętrznie, że to Bóg utrzymuje mnie i moją rodzinę i że nie muszę się niczego obawiać. To nie była teoria, ale prawdziwe doświadczenie, dzięki któremu wewnętrznie się uspokoiłem. Nabrałem pewności, że Bóg się o nas zatroszczy. Spodziewając się, że moja pensja zostanie jeszcze bardziej „wyregulowana", zrezygnowałem z funkcji kierownika. Następnego dnia otrzymałem propozycję dodatkowej pracy w innym miejscu, za dokładnie taką samą kwotę, o jaką została zmniejszona moja pensja. Bóg rozwiązał problem.

 

Taka droga do Boga

Jeden z kapłanów radził mi, abym prosił Boga o pokój duszy. Depresja jest jego zaprzeczeniem, można ją nawet zdefiniować jako wewnętrzny niepokój, którego nie można się pozbyć. Jest paraliżujący strach, wewnętrzne rozdygotanie, czasem drżenie rąk i innych fragmentów ciała, ucisk gardła, niemożliwość opanowania, brak kontroli na sobą. Uciekanie się do Boga pozwala ten stan przetrwać. Myślę wówczas o wewnętrznym pokoju, jaki zsyła Bóg. To pomaga. Nie sprawia, że lęk mija, ale wprowadza jakby odblask czegoś innego poza strachem, a to już krok ku nadziei na to, że ten stan minie. Uczepiam się tej nadziei i czekam, aż smutek odpuści.

 

Dzięki tej metodzie życia w obecności Boga przetrwałem kryzys wiary. W pewnym momencie przestałem wierzyć, że Bóg istnieje. Nie potrafię tego opisać słowami. Wiara jest tajemnicą i niewiara też. To był stan przerażający sam w sobie, a jeszcze do tego bałem się, co się stanie, gdy nadejdzie depresja. Wybrałem, wydawałoby się, najmniej racjonalną drogę. Po pracy szedłem do kościoła i siedziałem tam. Czas mijał, były odprawiane kolejne Msze, a ja siedziałem przed tabernakulum. Do Komunii nie przystępowałem, przecież nie wierzyłem, że to Chrystus. Z czasem zacząłem powtarzać mechanicznie modlitwę Jezusową: „Jezu Chryste, Synu Boga, zmiłuj się nade mną grzesznikiem". Po jakimś czasie wiara wróciła.

 

Zaraz po pierwszym ataku choroby znajoma zabrała mnie do sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Pamiętam tłum pielgrzymów i niewiele więcej. Jednak z czasem miłosierdzie Boże zaczęło być dla mnie ważne. Być może ono właśnie opisuje moją relację z Bogiem. Być może też zmienia mój stosunek do samego siebie, pozwala zaakceptować swoją chorobę.

 

Wiem, że Bóg chce zbawienia każdego człowieka, także mnie. Jednak myślę, że ważne jest dla Niego, w jakim jesteśmy stanie duchowym, gdy umieramy, gdy się z Nim spotykamy po śmierci. Depresja jest dla mnie wielkim nieszczęściem i cierpieniem. Zastanawiam się jednak, jaka byłaby moja relacja z Bogiem, gdybym nie był chory. Może byłaby o wiele słabsza niż obecnie, albo w ogóle by jej nie było. Czasem myślę, że być może o to w tym wszystkim chodzi, że depresja jest moją drogą do Boga.

Otwierany 446 razy Źródło: https://gosc.pl/
Ocena   
  Zarejestruj / zaloguj się, aby oceniać
Komentarze   
Do tej pory nikt nie komentował
Twój komentarz   


Logowanie
Login
Hasło
Zakładanie konta
Wyróżnione teksty
Galeria naszego kościoła