Mam też drugiego syna, nastolatka. Zdecydował, że na roraty chodzić nie chce, mimo że wstaje wcześnie i teoretycznie nie miałby problemu z tym, by iść z nami. Nie ma jednak takiego pragnienia, nie czuje potrzeby. Zostaje więc w domu.
Gdy na Instagramie pokazałam, jak wędrujemy z młodszym synem przez ciemny park i jak później wracamy do domu, w którym czeka na nas śniadanie i kawa przygotowana przez starszaka, dostałam sporo zaskakujących wiadomości. Ten prosty przekaz wywołał falę pytań, zadziwienia i wątpliwości. Najczęściej brzmią one mniej więcej tak: „współczuję ci, że starszy syn wypiął się na Kościół; modlę się o nawrócenie dla twojego starszaka; jaka szkoda, że tylko jednego syna zabierasz; a czemu starszy nie chodzi?". Przyznaję, że na początku nie bardzo rozumiałam tych pytań. Nie chce, nie chodzi, przecież to proste. Taka była moja pierwsza reakcja. Jednak z czasem zobaczyłam, że pod tymi wiadomościami kryje się masa ludzkiego bólu i zranień.
Nigdy nie zmuszałam moich dzieci do jakichkolwiek praktyk religijnych. Pytam i zachęcam - owszem. Zostawiam jednak decyzję tym, których ta sprawa dotyczy. Uważam, że jako mama, która na chrzcie złożyła obietnicę, że wychowa dziecko po katolicku, mam obowiązek nauczyć dzieci modlitwy, wychować je jak najlepiej, swoim życiem opowiedzieć im o kochającym Bogu. Jednocześnie nie mam prawa łamać ich sumienia: zmuszając do nabożeństw, spowiedzi, religijnych praktyk. Dziecko nie jest moją własnością, a sfera duchowa jest na tyle sprawą intymną, że ingerencja siłą jest czymś po prostu złym. Jeśli ktoś „praktykuje", a nie szanuje własnego dziecka, to nie prowadzi do Boga, ale od Niego odpycha.